recent posts

Bornholm – wyzwanie dla malucha z polskim morzem w tle















Ta niewielka wyspa na Morzu Bałtyckim może okazać się nie lada wyzwaniem jeśli weźmie się pod uwagę silne wiatry,  przechyły na morzu, czy duński język, którego nijak nie idzie zrozumieć. Problemy z naszą wyprawą na tą zieloną wyspę pełna lawendy i wiatraków zaczęły się już na Dworcu Głównym w Poznaniu. Niby nic, a jednak pociąg, którym mieliśmy jechać nie przyjechał, w dodatku wpakowanie rowerów okazało się nie lada wyczynem chociaż zabraliśmy ze sobą naprawdę, ale to naprawdę mała ilość rzeczy. Ilość ciuchów i innego rodzaju przedmiotów sprawiła, że doszłam do wniosku, że przy następnej wyprawie zabiorę już chyba tylko i wyłącznie dwie pary majtek na zmianę. Moja irytacja skierowana przeciwko Polskim Koleją Państwowym wzrastała w miarę siedzenia na dworcu. Nie zdążyła jednak sięgnąć zenitu, bo w końcu doczekaliśmy się przyjazdu pociągu, który do Kołobrzegu jechał z bagatela dwoma przesiadkami. Berni jednak – jak się szybko okazało – nie miał z tym żadnego problemu. Tylko ja zastanawiałam się przez chwilę czy rzeczywiście wyprawa na rowery z niespełna półtorarocznym dzieckiem jest dobrym pomysłem. Wątpliwości, oczywiście opuściły mnie dość szybko. W Kołobrzegu bez trudu znaleźliśmy zamówiony hostel, tym bardziej, że przesympatyczny pan, którego spotkaliśmy w pociągu (swoją drogą również zagorzały cyklista) poprowadził nas w stronę właściwej dzielnicy tego morskiego kurortu. Nocleg nie trwał długo bo już przed piątą rano byliśmy na rowerach, kierując się w stronę promu.

Na morzu

Bieganie w kółko po burcie statku rzeczywiście może dostarczyć niezwykłych atrakcji, tym bardziej kiedy pomysły penetracji każdej kajuty i wszystkich trzech pokładów przychodzą do głowy brzdącowi, który ledwo odrósł od ziemi. W czasie wycieczki statkiem pojawiło się także kilka ciekawych pomysłów, w tym m.in. nowa idea wyrzucenia smoczka za burtę, której jednak koniec końców nie udało się nam zrealizować. (Wizja płaczu, spowodowanego brakiem usypiacza i niepowetowaną stratą, którą odczuwałby z pewnością mój synek, sprawiła, że postanowiłam wstrzymać się z ostatecznym pożegnaniem smoczka. W końcu do osiemnastki, chyba z tego wyrośnie.) Oprócz pomysłów wchodzenia na ławki, zaglądania do barmana za ladę większą część morskiej podróży spędziliśmy w przeważającej mierze robiąc kółka wokół części restauracyjnej. Kółko za kółkiem w końcu wymęczyło Berniego do tego stopnia, że padł na kanapie. Niczym prawdziwy lew morski wziął się za przyzwoite pochrapywanie przetykane sapaniem, aż do czasu kiedy wreszcie zeszliśmy na ląd w jednym z największych miast na wyspie o nazwie Nexø. Największe z miast, to określenie trochę na wyrost, bo niedaleko od przystani wśród kolorowych i malowniczo usytuowanych domków, trudno było spotkać kogokolwiek. Miasto poza sezonem turystycznym, który zaczyna się w maju zdaje się wymarłe i naprawdę trudno wśród miejscowej ludności odnaleźć tubylców mówiących po angielsku. Pierwsze wrażenie, kiedy wyjechaliśmy poza ścisłe centrum miasteczka ( bo jak już wcześniej wspomniałam trudno by było nazwać je miastem) to proekologiczny zapach, który wyczuwalny na całej przestrzeni wyspy. Naturalny kompost to coś, co niekoniecznie musi zachęcać turystów do wędrówek po wyspie. Jednak idzie się do niego przyzwyczaić po paru godzinach pobytu. Pomaga w tym świadomość, że w jakiś sposób to przetworzona natura.

Wiatrem w oczy

Plan mieliśmy dość ambitny. Noclegi zamówiliśmy w największych miejscowościach na wyspie. Jeszcze przed wyjazdem sprawdziłam, że pokonanie na rowerach odległości 30 czy 40 km raczej nie będzie stanowiło żadnego problemu. A jednak zderzenie z duńską czy też bardziej bornholmską wersją pogody dość szybko zweryfikowało moją wyidealizowaną wizję wyspy. Pierwszy odcinek w poszukiwaniu hotelu, w którym mamy nocować jest jeszcze do zniesienia. Dlatego postanawiamy, że przejedziemy się po okolicy wokół miasta, a dopiero później skierujemy nasze jednoślady w stronę noclegowni. Jednak poza miastem (miasteczkiem) wiatr okazuje się tak silny, że nie tylko mam problem z utrzymaniem na rowerze Berniego, ale i siebie samej. W końcu kapitulujemy, ale i tak w tym wszystkim humor nas nie opuszcza. Hostel okazuje się kolejną porażką. Nawet nie z uwagi na swoje wyposażenie, które nota bene jest fantastyczne, ale ze względu na brak tzw. obsługi. Zirytowana brakiem profesjonalizmu w końcu idę do pana, który nieopodal prowadzi sklep z ciuchami. Ten po moich zapytaniach w końcu dzwoni do Pani, która powinna siedzieć na swoich czterech literach w miejscu pracy. W końcu dowiaduję się, że za godzinę powinna się zjawić. Godzina mija, potem druga i trzecia, kiedy to wreszcie tracimy cierpliwość i postanawiamy wrócić na prom, aby w nocy dopłynąć do Kołobrzegu. Nasza wyprawa na Bornholm to porażka. I bez dwóch zdań trzeba się do tego przyznać. Nawet w pewnym momencie myślę, że może mój synek jest jeszcze za mały na rower i takie wyprawy.  Jednak  moje wątpliwości znikają kiedy płyniemy z powrotem do Polski. Wśród wielu dorosłych, którzy nie wytrzymują takiego kołysania, on grzecznie idzie spać. Jeszcze bardziej utwierdzam się w przekonaniu co do wytrzymałości małych dzieci kiedy zaczynamy jeździć po Kołobrzegu i innych małych turystycznych miejscowościach wzdłuż polskiego wybrzeża Bałtyku. Nie tylko Berni, ale i ja sama mam frajdę z plaży, placów zabaw i przejażdżek na rowerze. Bo podróże z dzieckiem czasami pokazują, że dobrze bawić się można także w miejscach, których nie planowaliśmy odwiedzać na dużej.
Bornholm – wyzwanie dla malucha z polskim morzem w tle Bornholm – wyzwanie dla malucha  z polskim morzem w tle Reviewed by Wyślij zapytanie on 13:14 Rating: 5

Brak komentarzy:

top navigation

Obsługiwane przez usługę Blogger.